Za niecałe trzy tygodnie skończę dwadzieścia siedem lat, a mimo to wciąż w wielu miejscach pytają mnie o dowód osobisty, nieznajomi myślą, że jestem średnio o dziesięć lat młodsza. To idealny czas na większe podsumowanie.
Mogłabym po prostu napisać, że jestem sobą, tyle, że w tych dwóch słowach nie zawarłabym wszystkiego co istotne. Chcąc nieco rozwinąć tą myśl mogłabym napisać, że jestem niedoszłą samobójczynią z licznymi bliznami na ciele, niedoszłą anorektyczką z przerażeniem spoglądającą na wagę, niedoszłą studentką z maturą na papierze – jednak to wszystko również nie odda tego, co chciałabym przekazać. Zastanawiam się, czy w ogóle istnieją jakieś słowa, które choć w połowie odwzorowywały by to, co gryzie w mojej głowie ząb czasu, a na wspomnienie czego moje kąciki ust się podnoszą, serce bije szybciej?
W podstawówce zawsze myślałam, że osiemnaście lat to starość i nie mogłam doczekać się momentu, w którym sama będę mogła kupić sobie papierosy i alkohol, w czym z perspektywy czasu oczywiście nie widzę niczego nadzwyczajnego. Później bałam się dnia dwudziestych urodzin i doskonale pamiętam, jak przepłakałam urodziny je poprzedzające, przerażana odkrywając, że to ostatnie “naście” w moim życiu. Później byłam już tylko pewna, że nie dożyję trzydziestki. Nigdy nie widziałam w swojej głowie siebie jako idealnej żony, dobrej matki i pani domu – ta myśl zawsze wywoływała u mnie okropną panikę, podobnie jak słowo “na zawsze” – wraz z upływającym czasem i kłodami rzucanymi mi po drodze pod nogi straciłam wiarę w sens tych dwóch słów. Później było już tylko gorzej.
Najgorszy dzień w moim życiu?
W całym moim życiu najboleśniej zapisał się w moim sercu jedynie dzień i to wcale nie dlatego, że mało przeszłam. Kto jest tutaj z mną nieco dłużej doskonale zdaje sobie sprawę z tego jak ciężką drogę przebyłam i jak wiele sztormów (szczególnie tych w mojej głowie) pokonałam, by teraz móc spokojnie siedzieć z laptopem w łóżku i uśmiechnięta stukać palcami w białą klawiaturę laptopa. Tych mniej świadomych zapraszam tutaj (klik) i tutaj (klik). Warto zapoznać się z tymi wpisami, zanim skończy się czytać ten.
Jeden z najgorszych dni w moim życiu miał miejsce wiosną 2010 roku, konkretniej pod koniec marca. Uświadomiłam sobie wtedy jak bardzo ze mną źle i cholernie potrzebuję pomocy. Uświadomiłam sobie, że sama nie jestem już w stanie zrobić kompletnie niczego i musi zająć się mną ktoś, kto specjalizuje się w takich przypadkach jak ja. O wiośnie 2010 pisałam Wam tutaj (klik) i choć nie jestem w stanie wymazać z pamięci żadnego z wydarzeń z tamtego okresu, to muszę przyznać, że z perspektywy czasu nie żałuję niczego co się wtedy działo. Każdy z tych piekielnych dni, kiedy walczyłam sama ze sobą pozwolił mi później docenić chwile, kiedy odzyskałam siebie. Każda z tych bolesnych blizn na moim ciele przypomina mi o tym, jak było ciężko i uświadamia mnie, że jeśli będę chciała – poradzę sobie ze wszystkim.
Wiecie, to absolutnie nie są słowa rzucane na wiatr kiedy piszę: “chcieć, to móc“. Ja naprawdę w to wierzę, szczególnie ze względu na to, że jestem tego żywym dowodem. Na własne życzenie ogrodziłam się niewidzialnymi kolcami i przez wiele lat siedziałam pod osłoną płaszcza, z pod którego wiele osób nie wychodzi już nigdy. Jednak w pewnym momencie uświadomiłam sobie, że muszę stamtąd wyjść, bo po prostu tam zginę – zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Chciałam wyjść, przeciąć niewidzialne kolce, porwać piekielny płaszcz – i zrobiłam to, jednak ta droga była nie tylko najtrudniejszą w moim życiu, ale i niewątpliwie była tą drogą, którą warto było przejść, bo inaczej nie było by tutaj teraz ani tego miejsca, ani Kuby, ani nawet mnie.
Najpiękniejsza chwila w moim życiu?
Obawiałam się tego dnia jak niczego innego doskonale zdając sobie sprawę z tego, że od tej jednej chwili nic już nie będzie takie samo i w tym samym czasie czekałam na niego z wypiekami na twarzy oraz przyspieszoną akcją serca. Z jednej strony byłam świadoma tego, że będzie mi dużo trudniej, z drugiej zaś wiedziałam, że będę miała dla kogo żyć. Z jednej strony wiedziałam, że będę sama, a z drugiej docierało do mnie, że sama tak naprawdę nie będę już nigdy.
Niedzielni poranek, ostatni dzień września 2012 roku. Ledwo otworzyłam zmęczone od dużej ilości snu oczy, a już odeszły mi wody. Ot tak, pyk, jakby po prostu ktoś pstryknął palcem. Kilka godzin później byłam w drodze do szpitala, w którym mimo delikatnie sączących się wód płodowych nie widać było rozpoczęcia się akcji porodowej. Na sali znalazłam się jeszcze z dwoma innymi ciężarnymi. Zaczęło się po kilku godzinach… Nigdy nie zapomnę przyciemnionego korytarza oddziału patalogii ciąży i barierek biegnących wzdłuż każdej ściany, które podtrzymywały mnie przed upadkiem z bólu i strachu. Wiedziałam, że to już, zaraz, za moment, a kiedy położna wiozła mnie na wózku na salę kręciło mi się w głowie – nie wiedziałam co mnie czeka. Pamiętam jak położna ocierała mi czoło, podawała wodę do picia, ale i pamiętam jak kilka razy poklepała mnie po twarzy, bo z braku sił po prostu odlatywałam. Pamiętam ostry ból, uczucie metalu, a zaraz po nim ciepła. Chwilę po tym dosłownie na kilka sekund zapadła błoga cisza, którą przerwał najpiękniejszy dźwięk na świecie – płacz mojego syna. Pamiętam jak zalałam się łzami i jak położono mi go na klatce piersiowej, a on wtulony we mnie zaczął spokojnie oddychać. I nie liczyło się już nic – był tylko on, byłam tylko ja, byliśmy tylko my, trzymałam w rękach cały swój świat. Dzień, w którym urodziłam mojego syna był najpiękniejszym dniem w moim życiu.
Prawie 27 lat minęło i…
Przez te prawie 27 lat nauczyłam się, że dla samych siebie możemy być zarówno najlepszymi przyjaciółmi, jak i zabójcami trzymającymi w dłoni nóż. Nauczyłam się przez ten czas walki o siebie, swoje racje, swoje życie. Nauczyłam się tego, że bez ciężkiej pracy nie doceniam w żaden sposób chwil, które są najpiękniejsze. Nauczyłam się tego, że choć człowiek czasem bardzo się stara i gimnastykuje – ząb czasu i tak ugryzie wiele cennych dla nas rzeczy, relacji. Nauczyłam się tego, że nawet po najgroźniejszym sztormie, nawet takim, który trwa miesiącami czy latami, nawet po takim sztormie, podczas którego się topimy – zawsze wychodzi słońce, a woda staje się znów spokojna.
Nie wiem co czeka mnie jutro, jakie kłody życie rzuci mi jeszcze pod nogi, ale wiem, że ma ono dla mnie jeszcze wiele niespodzianek. Przede mną jeszcze wiele tajemnic, o istnieniu których muszę się dowiedzieć i które muszę odkryć. Przede mną jeszcze wiele dni, tygodni, miesięcy i lat, podczas których będę pokazywała ogromny świat, swojemu małemu całemu światowi – mojemu synowi. Swojej przyszłości nie widzę jako sielanki i nawet nie chciałabym o takowej marzyć – nie doceniłabym jej mając wszystko podane na tacy.
Nie wiem co czeka mnie jutro, ale wiem, że muszę zapewnić mojemu synowi tak cudowne dzieciństwo na jakie zasługuje – i nic nie może mnie przed tym powstrzymać.