Wczesnym latem wybrałam się w długą podróż moją stabilną łodzią. Podróż, która miała bezpiecznie doprowadzić mnie do pewnego portu okazała się być jednak rejsem pod prąd.
Nie ukrywam faktu, że ten rok jest dla mnie wyjątkowo ciężki. Nie lubię udawanego, sztucznego i niewiele mającego z prawdą szczęścia. Chwil radości zdecydowanie mniej u mnie w tym roku, mimo to już w maju udało mi się twardo stanąć na nogi, pozamykać stare rozdziały, by rozpocząć swój kolejny rejs. Rejs, po którym spodziewałam się naprawdę wiele. I żeglowałam tak swoją łodzią dobre dwa miesiące, by nagle poczuć jak bardzo płynę pod prąd. Prąd, który czasem pozwalał mi przepłynąć kilka metrów dalej tylko po to, by po chwili cofać mnie niemalże do początku mojej podróży.
Odczuwałam cholerny niedosyt i byłam niemożliwie wściekła na taki rozwój sytuacji, choć nie miałam na niego żadnego wpływu. Nie wygram bowiem z lekarskimi diagnozami, z badaniami, niekończącymi się wizytami i rachunkami za lekarstwa. To wszystko uniemożliwiało mi podróż dalej, zatrzymywało mnie i cofało na początek drogi. Wymarzone wakacje, na które miałam tak wiele planów okazały się być niekończącą się wycieczką po specjalistach. I było mi po prostu cholernie przykro i czułam się bezbronna wiedząc, że jeszcze w tamtym momencie nic nie mogłam z tym zrobić.
Żałowałam jedynie straconego czasu, w którym zamiast odkrywać nowe – leżałam na łóżku zwijając się z bólu. Kiedy było ze mną lepiej, to zamiast spędzać czas na powietrzu udrożniałam zatkany i zarazem cieknący nos Kuby. Później, zamiast spacerować z dzieckiem w słońcu – leżałam zwinięta w kulkę i przytykałam zamrożony kawałek boczku do twarzy. Dlatego nie boję się głośno przyznać, że były to najgorsze wakacje w naszym życiu.
To miał być mój czas… I jakby nie patrzeć, rzeczywiście tak było – musiałam skupić się na własnym zdrowiu i to jemu wszystko podporządkować. Nie mogłam niczego wcześniej zaplanować, bo nie wiedziałam, czy danego dnia nie będzie czekała mnie kolejna wizyta u lekarza. Owszem, spontaniczność jest świetna, jednak tylko wtedy, kiedy sami decydujemy o okolicznościach, a nie są nam one z góry narzucane przez siły naszego organizmu.
Silny prąd zdawał się odpuszczać i wiedziałam, że jestem już na ostatniej prostej. Niewiele mi już zostało, by znów wybrać się z synem w dłuższą podróż, która pozwoli nam znaleźć spokój i szczęście. Wiem jednak, że niczego nie mogę być już pewna tak bardzo, jak byłam kilka miesięcy temu. Nauczyłam się tego, że organizm może pokrzyżować nasze plany w dowolnym momencie, a najczęściej w takim, kiedy kompletnie się tego nie spodziewamy…
Gdzieś tam w środku siebie wiem, że ten upragniony spokój nie jest tak odległy, jak mogłoby się wydawać. Ostatnie tygodnie wiele zmieniły nie tyle w moim życiu, co i we mnie samej. Musiałam ponownie wszystko przewartościować. Wybrać między ważnym, a ważniejszym. Uświadomić sobie, że mimo tego, że choć czasem wydaje mi się, że mam tak niewiele – mam więcej niż niektórzy. Mam syna. Mam zdrowego syna, który każdego dnia mówi mi o tym, jak bardzo mnie kocha. Uświadomić sobie ponownie, że naprawdę nie ważne jest, co mówią i myślą o nas inni ludzie, a szczególnie tacy, których nie spotykamy na co dzień.
Bardzo dużo dały mi (i zarazem sporo również zmieniły) dwa ostatnie dni, spędzone na spacerach po plaży i alejkach w Gdynii. Nabrałam sporo dystansu, spojrzałam na wszystko inaczej. Kilka rzeczy do mnie dotarło, z innymi się pogodziłam. I teraz może być już tylko lepiej.
Kuba: buty – Zippy | spodnie – szyte przeze mnie | koszulka – Mosquito | bluza – Pepco
Ja: buty – no name | spodnie – Romwe | koszulka – Romwe | bluza – Esmara | torebka – Romwe | okulary – Kodano
Jesteś silna ! :) <3
Ktoś mi kiedyś powiedział, że jak ma się miękkie serce, to trzeba mieć twardą dupę. U mnie chyba wszystko stwardniało!
:*