Chociaż jesień jest moim ulubionym czasem w roku – o tej porze dużo łatwiej wpaść mi w gorszy nastrój. Pogoda z oknem coraz mniej przypomina czas, kiedy wylegiwałam się na plaży, a Kuba obok wesoło bawił się wiaderkiem i łopatkami. Czasem, kiedy wstaję rano od razu wiem, że dzień będzie zły. Mam jednak swój niezawodny sposób, który choć wymaga ode mnie więcej – niemal od razu pozwala mi odgonić złe myśli i wprawić się w cudowny nastrój.
Sposobów na jesienną chandrę jest wiele i z całą pewnością każda z Was ma swój idealny plan działania. Niektóre zapewne słuchają odpowiednio nastrajającej muzyki, inne malują paznokcie lub idą na zakupy. Ja zazwyczaj przeglądam sobie sklepy internetowe w poszukiwaniu różnego rodzaju perełek. Czasem coś kupię, a innym razem wyobrażam sobie, że stać mnie na to wszystko i dopasowuję przedmioty do konkretnych sytuacji z życia. Oczywiście wszystko z odpowiednim dystansem, ponieważ należę raczej do osób, które twardo stąpają po ziemi i znają swoje możliwości.
Są jednak takie dni, kiedy nawet przeglądanie cudowności nie poprawia mi humoru. Są chwile, kiedy nowa paleta do cieni do powiek nie wywołuje najmniejszego uśmiechu na mojej twarzy. Wolałabym zaszyć się w łóżku przykryta grubą kołdrą, która sprawiłaby, że stałabym się niewidzialna. Niestety, nie jest to możliwe i przez najbliższe dwa lata raczej niewiele się w tej kwestii zmieni.
Kiedy czuję, że naprawdę jest źle i nie mogę odgonić od siebie złych myśli – postępuję wbrew sobie, dosłownie. Chociaż wcale nie mam na to ochoty – robię makijaż i układam włosy. Często jest tak, że na tym etapie wściekam się jeszcze bardziej – a to kreska nie chce wyjść idealnie, a to włosy nie współpracują. Najgorsze jednak nadchodzi w momencie, w którym staję przed szafą i próbuję skompletować coś, w czym będę mogła wyjść z domu i jednocześnie czuć się dobrze. Pewnie doskonale znacie te chwile – szafa pełna, a jak przychodzi co do czego, to i tak nie macie co założyć. Takie chwile grozy i zwątpienia są u mnie częstymi gośćmi. Kiedy jestem gotowa do opuszczenia mieszkania i ubieram Kubę, biję się z myślami – nie dość, że wcale nie chce mi się wychodzić, to jeszcze masa problemów męczy mój umysł. Mam ochotę się rozebrać, usiąść w kącie i płakać.
Zamiast siadać i załamywać ręce przekręcam klucz i schodzę z Kubą na dół. Zazwyczaj już po kilku minutach spaceru czuję się zupełnie inaczej. Oddycham spokojnie, nabieram tak pożądanego dystansu, a w głowie rodzą się nowe pomysły. Co tan ma mnie działa? Właściwie nie co, a kto – mój syn. Podczas spacerów buzia po prostu mu się nie zamyka (w pozytywnym tych słów znaczeniu), fascynuje się wszystkim dookoła bez względu na to, ile razy widział daną rzecz. Zadaje mi całą masę pytań, uruchamia swoją wyobraźnię i opowiada mi o wszystkim. Idzie po wysokim murku trzymając mnie za rękę i śmieje się, kiedy muszę nieco się odsunąć, aby ominąć ławkę. Na swój sposób pozwala mi ponownie wkroczyć w dziecięcy świat i patrzeć na niego swoimi oczami. Po chwili łapię się na tym, że naprawdę szczerze śmieję się z totalnych błahostek i rzeczy, o których z uśmiechem opowiada Kuba.
I chyba nic nie jest w stanie poprawić mi humoru tak szybko i na tak długo. I choć ciężko mi czasem zebrać się w sobie i przygotować do wyjścia wiem, że gra jest warta świeczki.
To prawda. Ja też jak mam zły humor to wystarczy, że spojrzę na uśmiechnięte buzie moich dzieci i od razu znikają wszystkie moje smutki i chandry :)
Taka chyba magia macierzyństwa :-)